Martyna Dębowska 

Piętno Kaina

Jest tuż przed pokazem.

Ściągamy czarne kotary z okien, wpuszczamy światło

Trwa chwila osobna dla każdego.

Medytacja, rozmowa, modlitwa, masaż i rozgrzewka z Drugim.


Przede mną dwóch muskularnych mężczyzn w czułości dziecka.

Siedzą ramię w ramię, jeden dotyka Drugiego, zasłoną staje się teatr,

możliwość studiowania ciała Drugiego bez konieczności powiedzenia.

Dokładnie wiem na co patrzę.

Ich nogi wysunięte za kraty, najdalej jak pozwala na to fizyczność.

Ich twarze w oświetleniu promieni słońca, radosne.


To było jak obraz dwóch kochanków nad rzeką,

tak, jak w ramionach Drugiego maluje się wolność.


Świadkowie pozbawieni współczesnych form uwieczniania, opowiadania.

Mamy jedynie to, co konieczne, by zawsze pamiętać.

Próbuję sobą uwiecznić, stanowię świadectwo dwóch,

którzy ryzykują wszystko.


Pewnego dnia Jeden nie przychodzi na próbę. Odbywa inną,

ratują go, bo tak trzeba.


Prosi o przekazanie listu do zewnętrznego.

Tym wtedy jestem, funkcja posłańca

obciążona jest ogromem odpowiedzialności.

Należy dotrzeć na czas. Zdążyć na Teraz.


Słyszę:

ciche i najbardziej szczere z ludzkich wdzięczności.

Jakieś przepraszam za tych, z którymi mnie pomylono.

Z którymi sam

Siebie pomyliłem.

Czy jeśli wypowiem do Ciebie, to zgubione przepraszam

pomoże komuś znieść to, co zrobiłem?


Nie wiem,

wiem jedynie, że człowiek się nigdy nie kończy,

że człowiek się rozrasta w wielkości i największym siebie samego poniżeniu.

W każdej z tych dróg rośnie nieprzerwanie.

      Nie chciałabym. Nie potrafiłabym rozpocząć inaczej, niż od najbardziej rozmytego obrazu, jaki zachował się we mnie. Obrazu, który już sam w sobie jest niekończącym się procesem, spotkaniem, wyjściem ku – Drugiemu. Jeśli teatr może dziś istnieć naprawdę, to już nie jako pewna forma sztuki, lecz rzeczywista płaszczyzna poznania. Płaszczyzna spotkania. Głębokiego rozumienia Innego czy odważnej próby przekroczenia tego, co „ustrukturyzowane społecznie”. To przynajmniej znamionuje teatr stworzony, a raczej teatr w jego procesie „stawania się” za masywnymi murami więzienia. Praca zespołu Jubilo zaczyna się właśnie  w tej przestrzeni. W przestrzeni pomiędzy „Ja” i „Ty”, bowiem tylko „pomiędzy tymi stronami jest możliwe odnalezienie człowieczeństwa” [1]. Tudzież przeczucia, iż człowiek:

„nie jest czymś już stworzonym, lecz postulatem ducha, pewną daleką, zarazem utęsknioną, budzącą lęk możliwością i że drogę do niej odbywa się tylko małymi etapami, i to w straszliwych mękach i ekstazach”. [2]

      Podobnie ten obraz został przeze mnie zarejestrowany gdzieś „pomiędzy”. Gdzie widz, do którego aktywnej roli teatr alternatywny zdążył nas już przyzwyczaić, musi ponownie prze–redefiniować to, czego doświadcza i w czym uczestniczy. Nie pełni on już bowiem jedynie misji świadka, lecz spełnia po stokroć odpowiedzialniejszą funkcję. Spełnia on funkcję posłańca, który to, co z owego głębokiego procesu mężczyzn współpracujących z Jubilo wyniósł – musi przenieść „na zewnątrz”. Czy bardziej skierować „ku zewnętrznemu”. Celowo nie staram się nazywać, szufladkować procesu, o którym wspominam. Nie podejmuję próby sprowadzenia go do działania warsztatowego, parateatralnego czy wreszcie performatywnego. To rola nauki. Sztuka winna raczej skupić się na doświadczeniu spotkania z tym, co Inne, na procesie otwierania się i mierzenia z tym, co odmienne. Nie po to, by tworzyć kolejne pojęcia czy definicje, lecz po to, aby starać się lepiej zrozumieć samego siebie, aby lepiej samego siebie stwarzać. Chcąc jednak podkreślić istotę owego procesu, powiedziałabym wprost, iż był to głęboki proces stawania-się-człowiekiem. Spotkania w sobie tego, co niejednokrotnie napiętnowane, naznaczone. Przestrzeni w nas samych, w której „odkrywa się nieludzką stronę swojego człowieczeństwa i nic już nie jest takie jak przedtem. Ta zmiana jest piętnem, które odciska się na całym życiu” [3]. Owe posłannictwo, którego doświadczyłam niesie ze sobą jeszcze jedną konieczność wielkiej wagi. Jest to konieczność swoistej transgresji, przekroczenia istniejących barier, granicy, która istnieje od samego początku i od której właściwie zaczyna się historia stawania-się–człowiekiem. A jest nią – znamię. Ta historia zaczyna się więc od:

„człowieka, który miał na twarzy jakiś znak, coś, co lękiem przejmowało innych. Nie śmieli go tknąć; […] Było to coś ledwie dostrzegalnego, a niesamowitego, spojrzenie bardziej śmiałe i przenikliwe niż to, do jakiego ludzie przywykli. Ten człowiek miał władzę, tego człowieka się obawiano. Miał więc »piętno«. I można sobie to było tłumaczyć, jak się chciało. Stwierdzić można było natomiast jedynie, że pod każdym względem był Inny niż wszyscy, był na wskroś sobą, naznaczony piętnem własnej osobowości”. [4]

      Spektakl Kain, wielokrotnie prezentowany w murach i poza murami zakładu karnego, skłaniał do refleksji nad wspomnianym piętnem, stygmatyzacją Innego, ale także szerzej do refleksji nad ludzką kondycją. Dokonywał on pewnej re-konfiguracji, przemieszania ról, przemieszczenia, w którym „naznaczony” staje się tym, który naznacza, a oskarżonym ten, kto zwykle wydaje wyrok. Owa zmiana nie dokonywała się jednak jedynie pomiędzy aktorem  a widzem, dokonywała się ona i pracowała niezwykle głęboko w samym aktorze i widzu,  a także w przestrzeni pomiędzy nimi, wreszcie gdzieś w drodze do zostania, do bycia „człowiekiem”. Wspomniane piętno stanowi istotnie jakiś punkt wyjścia, od którego rozpoczyna się najważniejsze spotkanie, zetknięcie z Innym. Stawką nie jest tu porzucenie swoich uprzedzeń, stereotypów, kalek myślowych, a także strachu i lęku, który towarzyszy nam w obcowaniu z czymś niezbadanym, zamkniętym w naszych w wyobrażeniach, pojęciach, niedostępnych dla tego, co rzeczywiste. Chodzi tu raczej o to, co:

„pozwala wejść głębiej, otworzyć się bardziej, choć jest cholernie trudno, co pozwala dotknąć w sobie najczulszych strun i robić to przed innymi. Pokazując swoją kruchość i słabość, stawać się silniejszym, ale przede wszystkim wzmacniać innych. Otwierać się na to – kim się jest […]. Czuć, jak pali od wewnątrz wstyd, ale znosić to, bo to osobista wojna – niech widzą we mnie to, czego tak daremnie szukać w innych. Niech zobaczą, że nie ma w tym romantyczności książkowego awanturnika, dreszczyku sensacji z filmu o gangsterach, ani męskiej przygody dla twardzieli, opowiadanej beznamiętnie przy wódce. Niech zobaczą dno ludzkiej egzystencji, to chwiejne trzęsące się ciało, które choć silne i zaprawione w bojach – nie potrafi znieść tego, kim jest. Pokonuje mnie prawda o samym sobie”. [5]

      Najistotniejszą funkcją posłańca jest powiedzenie do zewnętrznego – „Pokonuje mnie prawda o samym sobie”. Być może najtrudniejszą batalią w drodze do stawania-się-
-człowiekiem
jest powiedzenie i zaakceptowanie tego w sobie. Oto także cała prawda o teatrze. To droga jego obnażenia i unicestwienia. W procesie podjętym wspólnie przez zespół Jubilo nie ma wszakże miejsca na figuratywne przedstawienie czy reprezentację. Nie ma tu miejsca na żadną formę teatru, nawet w jego „ubogiej” odmianie. Zachowany został jedynie proces redukcji czy może bardziej dekonstrukcji, w którym należało podważyć wszystko, włącznie z obecnością samego, już nawet nie aktora, lecz „człowieka”. Kto kiedykolwiek stanął w przestrzeni zakładu karnego, kto miał odwagę wyjść ku Drugiemu, spojrzeć mu w oczy, spotkać się w sobie naprawdę – ten od tej chwili został naznaczony Kain-owym piętnem. Piętnem własnej osobowości. I nie powinien bać się stwierdzenia, że teatr, o którym tyle dywagujemy, o którym sporządzamy kolejne opasłe tomy, który zamiast zmieniać zastany porządek rzeczy – utwierdza go, taki teatr należy spalić. Że taki teatr należy od społeczeństwa odizolować, zakazać jego obecności w przestrzeni publicznej, wyrzucić na margines, skazać na potępienie. Takim teatrem należy wzgardzić, bowiem nie różni się istotnie niczym w swej konformistycznej postawie od jawnego zezwolenia na przemoc i wykluczenie Drugiego. W tym rozumieniu proces podjęty przez zespół Jubilo nie miał i nie ma w sobie właściwie nic z teatru. Jest on raczej świadomą ingerencją w materię społeczną, podburzeniem i ukruszeniem muru, choćby miał być on ukraszany cegła po cegle. To proces nieustający, niekończący się, możliwy do uchwycenia jedynie w tej ulotnej chwili spotkania w sobie, ze sobą, w chwili całkowitego rozpadu, ale też nowych narodzin, w tym nowych narodzin teatru wokół zdania: Pokonuje mnie prawda o samym sobie. Oto stan, w którym „cień przeszłości nie przepuszcza promieni jutra, a dzień dzisiejszy zachodzi nocą z obietnicą niekończącej się powtarzalności” [6].

Jest tuż po pokazie.

Ściągamy czarne kotary z okien, wpuszczamy światło.

Trwa chwila osobna dla każdego.


To było jedynie jak

ruch i wrzenie, które

żyje teraz

wewnątrz każdego z nas.


Posłańcy wzbogaceni doświadczeniem

regionów bolesnych.


Najbardziej ludzcy z ludzi,

w procesie ciągłego rozwoju

wyruszający

w pełną cierpienia drogę

swojego druzgocącego rozpadu.


Słyszę:

Pokonuje mnie prawda o samym sobie.

Oto stan, w którym cień przeszłości

nie przepuszcza promieni jutra

a dzień dzisiejszy zachodzi nocą

z obietnicą niekończącej się

powtarzalności.


Czy jeśli wypowiem do zewnętrznego, to uświadomione

stanie się kompletne?


Nie wiem,

wiem jedynie, że człowiek się nigdy nie kończy,

że człowiek-się-staje

w wielkości i największym siebie samego poniżeniu.

W każdej z tych dróg rośnie nieprzerwanie.


Przypisy:

[1] Cytat pochodzący z anonimowego listu jednego z aktorów biorących udział w projekcie „Odkluczanie”.

[2] H. Hesse, Wilk Stepowy, tłum. G. Mycielska, Warszawa 1998, s. 94

[3] Cytat pochodzący z anonimowego listu jednego z aktorów biorących udział w projekcie „Odkluczanie”.

[4] H. Hesse, Demian, tłum. M. Kurecka, Warszawa 2001, s. 38-41.

[5] Cytat pochodzący z anonimowego listu jednego z aktorów biorących udział w projekcie „Odkluczanie”.

[6] Ibidem.